O tym, jak 29 czerwca 2014 urodziła się RODZINA!
Przy dziecku czas mija zupełnie inaczej, niż wówczas gdy byliśmy całkiem sami. Stwierdziłam jednak, że należy Wam się chociaż krótki i pobieżny opis tego jak to się stało, że Kornelka przyszła na świat właśnie w niedzielę 29 czerwca 2014 roku.
Termin z OM miałam na 27 czerwca, jednak obstawiałam że dzień narodzin naszej córeczki wypadnie bliżej 30 czerwca i jak się okazuje przeczucie matki jednak wygrało:-)
24 czerwca byliśmy z Kornelkowym Tatusiem na ostatniej wizycie u naszego ginekologa. Myśleliśmy, że spokojnie obejrzymy dzieciątko na usg i będziemy dalej czekać na symptomy porodu, tymczasem okazało się, że ciśnienie mam 160/110 i AFI wód płodowych równe 7, a nasza córeczka wypija wszystkie wody i nie oddaje ich z powrotem. Dostałam skierowanie do szpitala na następny dzień i sugestię, aby nie czekać tylko indukować poród, bo jak to stwierdził dr: "lepiej nie zapalać papierosa na stacji benzynowej".
Przyznam Wam, że ucieszyć się nie ucieszyłam. Widziałam zmartwioną minę mojego doktora i naprawdę się przeraziłam. Do tego na samoistne rozpoczęcie się porodu nie bardzo liczyłam bo szyjkę miałam zamkniętą i ciągle nie gotową do rodzenia.
Następnego dnia pojechaliśmy do szpitala. Ciśnienie mimo leków dalej było wysokie, a wód płodowych faktycznie tak mało. Natomiast po nocnej krótkiej serii skurczów z krzyża, rozwarcie miałam już na "1 luźny palec".
Położono mnie na oddziale ginekologicznym. Tam miałam towarzystwo najpierw Wioletty (ciężaróweczki z cukrzycą), a potem Gosi (dziewczyny w 41 tyg. ciąży, również przebywającej w szpitalu z uwagi na indukcję porodu).
Obsługa szpitala naprawdę godna polecenia. Wiadomo położne bywały różne i czasem humor im nie dopisywał, ale ogólnie czułam się tam po kilku dniach trochę jak na obozie młodzieżowym:-) Tym bardziej, że widoki z okna całkiem mi nieznane, bo zdecydowałam się na poród w szpitalu w sąsiednim mieście.
Jedyne rozdrażnienie dopadło mnie w momencie, gdy dowiedziałam się, że nie podadzą mi kroplówki z oksytocyną, bo mam jeszcze czas do terminu,.... tak.... 2 DNI!!! Woleli mnie obserwować, faszerować, czopkami Scopolanu i czekać, bo może coś się samo zrobi..... A mnie cały czas w głowie brzmiały słowa mojego doktora...."lepiej nie czekać, bo może być różnie".
Tak przeleżałam sobie do 26 czerwca wieczorem i wówczas razem z Gosią (a w zasadzie dzięki niej, bo sama może bym na to dużej uwagi nie zwróciła) zaobserwowałyśmy że zapis KTG Kornelki jest bardzo płaski. Niby trzymał się w granicach 135-140, ale oscylował tylko o te 5 uderzeń. Do tego córcia jakby mniej się ruszała. Położne sugerowały, że pewnie śpi, ale wygibasy na łóżku i próby pobudzenia jej do aktywności, nie przynosiły efektu. Zaniepokojona skonsultowałam się z panią doktor, ale ta mnie uspokoiła, że dziecko też czasem śpi ;-)
Poranny zapis KTG nie przyniósł zmian, więc na obchodzie od razu powiedziałam o swoich niepokojach. Ordynator stwierdził, że on te wyniki widział i nie wydaje mu się, że jest coś źle, ale dla mojego spokoju zrobią mi znów USG i sprawdzą przepływy pępowinowe.
No i okazało się, że AFI mam już tylko 4,9, przepływy jeszcze ok, ale w związku z tym że to już był 27 czerwca, postanowili spróbować z kroplówką. Poszłam na salę przedporodową, tam odsiedziałam swoje 8 godzin kroplówki, skurcze miałam mizerne,.... i wróciłam do Gosi do swojej sali na ginekologicznym.
Dalej byłam pod obserwacją i cały czas tłumaczyłam sobie, że widocznie to nie jest dzień dla Mojej Nelki, że ona urodzi się bliżej 30 czerwca:-)
Noc przespałam spokojnie, a rano o 6 zaczęły się skurcze. Regularnie co 10 min. łamało mnie w krzyżu i wędrowało do podbrzusza. Najpierw było znośnie, potem coraz mocniej. Usiedzieć nie mogłam, więc chodziłam po pokoju. Najgorsze były momenty zapisów KTG, bo leżenie powodowało odczucia jak przy "wyrywaniu" nóg. Oczywiście jak mówiłam, że mam skurcze to położna na zmianie śmiała się ze mnie, bo przecież KTG by pokazało cośkolwiek, a u mnie było 0-1-2, ot taki brak skurczów.
Tak przetrwałam prawie całą dobę (pewnie gdybym była w domu, to nie czułabym się jeszcze obłożnie chora, a tak mam wrażenie, że sam poród trwał w sumie dwie doby:-)). O 3 rano 29 czerwca położna widząc mnie chodzącą po pokoju zapytała czemu nie śpię, sprawdziła rozwarcie, a miałam już "dwa luźne palce" i przeniosła na salę przedporodową, gdzie do rana czekałam na podłączenie kroplówki.
Rano po śniadaniu uruchomiono test oksytocynowy, ale kroplówkę bardzo szybko zakręcono, ponieważ tętno Kornelki skoczyło do 200! Już przygotowywano krew do ewentualnej transfuzji, już prawie szykowano mnie do cesarki, ale po 3 godzinach postanowiono bardzo powoli podłączyć kroplówkę raz jeszcze. Tym razem się udało, tętno było stabilne, a akcja porodowa zaczęła się rozwijać. Na salę porodową wpuszczono Kornelkowego Tatę, który towarzyszył nam już do narodzin.
Kroplówkę załączono o 12.30, a o 18.45 Kornelka była już na świecie. Wszystkie skurcze niestety miałam z kręgosłupa, więc nawet nie umiem powiedzieć czy takie typowe porodowe byłyby mniej bolesne. Te krzyżowe niestety ciągnęły się aż do stóp. Najłatwiej było mi je przetrwać gdy chodziłam, a w czasie skurczów kołysałam się z Kornelkowym Tatą w rytm muzyki. Ostatnią fazę porodu spędziłam już na łóżku, bo miałam już za sobą spore kilometry spaceru:-)
Poród nie był dla mnie przeżyciem łatwym, ale to również z uwagi na dość długi pobyt w szpitalu przed sama akcją porodową.
Gdy już skurcze były częste wiedziałam, że odwrotu nie ma i cieszyłam się myślą, że lada chwila zobaczę naszą córeczkę! A moment położenia jej cieplutkiego, pięknie pachnącego ciałka na moim brzuchu....BEZCENNY!!! Te chwilę będę pamiętała do końca swojego życia!
Termin z OM miałam na 27 czerwca, jednak obstawiałam że dzień narodzin naszej córeczki wypadnie bliżej 30 czerwca i jak się okazuje przeczucie matki jednak wygrało:-)
24 czerwca byliśmy z Kornelkowym Tatusiem na ostatniej wizycie u naszego ginekologa. Myśleliśmy, że spokojnie obejrzymy dzieciątko na usg i będziemy dalej czekać na symptomy porodu, tymczasem okazało się, że ciśnienie mam 160/110 i AFI wód płodowych równe 7, a nasza córeczka wypija wszystkie wody i nie oddaje ich z powrotem. Dostałam skierowanie do szpitala na następny dzień i sugestię, aby nie czekać tylko indukować poród, bo jak to stwierdził dr: "lepiej nie zapalać papierosa na stacji benzynowej".
Przyznam Wam, że ucieszyć się nie ucieszyłam. Widziałam zmartwioną minę mojego doktora i naprawdę się przeraziłam. Do tego na samoistne rozpoczęcie się porodu nie bardzo liczyłam bo szyjkę miałam zamkniętą i ciągle nie gotową do rodzenia.
Następnego dnia pojechaliśmy do szpitala. Ciśnienie mimo leków dalej było wysokie, a wód płodowych faktycznie tak mało. Natomiast po nocnej krótkiej serii skurczów z krzyża, rozwarcie miałam już na "1 luźny palec".
Położono mnie na oddziale ginekologicznym. Tam miałam towarzystwo najpierw Wioletty (ciężaróweczki z cukrzycą), a potem Gosi (dziewczyny w 41 tyg. ciąży, również przebywającej w szpitalu z uwagi na indukcję porodu).
Obsługa szpitala naprawdę godna polecenia. Wiadomo położne bywały różne i czasem humor im nie dopisywał, ale ogólnie czułam się tam po kilku dniach trochę jak na obozie młodzieżowym:-) Tym bardziej, że widoki z okna całkiem mi nieznane, bo zdecydowałam się na poród w szpitalu w sąsiednim mieście.
Jedyne rozdrażnienie dopadło mnie w momencie, gdy dowiedziałam się, że nie podadzą mi kroplówki z oksytocyną, bo mam jeszcze czas do terminu,.... tak.... 2 DNI!!! Woleli mnie obserwować, faszerować, czopkami Scopolanu i czekać, bo może coś się samo zrobi..... A mnie cały czas w głowie brzmiały słowa mojego doktora...."lepiej nie czekać, bo może być różnie".
Tak przeleżałam sobie do 26 czerwca wieczorem i wówczas razem z Gosią (a w zasadzie dzięki niej, bo sama może bym na to dużej uwagi nie zwróciła) zaobserwowałyśmy że zapis KTG Kornelki jest bardzo płaski. Niby trzymał się w granicach 135-140, ale oscylował tylko o te 5 uderzeń. Do tego córcia jakby mniej się ruszała. Położne sugerowały, że pewnie śpi, ale wygibasy na łóżku i próby pobudzenia jej do aktywności, nie przynosiły efektu. Zaniepokojona skonsultowałam się z panią doktor, ale ta mnie uspokoiła, że dziecko też czasem śpi ;-)
Poranny zapis KTG nie przyniósł zmian, więc na obchodzie od razu powiedziałam o swoich niepokojach. Ordynator stwierdził, że on te wyniki widział i nie wydaje mu się, że jest coś źle, ale dla mojego spokoju zrobią mi znów USG i sprawdzą przepływy pępowinowe.
No i okazało się, że AFI mam już tylko 4,9, przepływy jeszcze ok, ale w związku z tym że to już był 27 czerwca, postanowili spróbować z kroplówką. Poszłam na salę przedporodową, tam odsiedziałam swoje 8 godzin kroplówki, skurcze miałam mizerne,.... i wróciłam do Gosi do swojej sali na ginekologicznym.
Dalej byłam pod obserwacją i cały czas tłumaczyłam sobie, że widocznie to nie jest dzień dla Mojej Nelki, że ona urodzi się bliżej 30 czerwca:-)
Noc przespałam spokojnie, a rano o 6 zaczęły się skurcze. Regularnie co 10 min. łamało mnie w krzyżu i wędrowało do podbrzusza. Najpierw było znośnie, potem coraz mocniej. Usiedzieć nie mogłam, więc chodziłam po pokoju. Najgorsze były momenty zapisów KTG, bo leżenie powodowało odczucia jak przy "wyrywaniu" nóg. Oczywiście jak mówiłam, że mam skurcze to położna na zmianie śmiała się ze mnie, bo przecież KTG by pokazało cośkolwiek, a u mnie było 0-1-2, ot taki brak skurczów.
Tak przetrwałam prawie całą dobę (pewnie gdybym była w domu, to nie czułabym się jeszcze obłożnie chora, a tak mam wrażenie, że sam poród trwał w sumie dwie doby:-)). O 3 rano 29 czerwca położna widząc mnie chodzącą po pokoju zapytała czemu nie śpię, sprawdziła rozwarcie, a miałam już "dwa luźne palce" i przeniosła na salę przedporodową, gdzie do rana czekałam na podłączenie kroplówki.
Rano po śniadaniu uruchomiono test oksytocynowy, ale kroplówkę bardzo szybko zakręcono, ponieważ tętno Kornelki skoczyło do 200! Już przygotowywano krew do ewentualnej transfuzji, już prawie szykowano mnie do cesarki, ale po 3 godzinach postanowiono bardzo powoli podłączyć kroplówkę raz jeszcze. Tym razem się udało, tętno było stabilne, a akcja porodowa zaczęła się rozwijać. Na salę porodową wpuszczono Kornelkowego Tatę, który towarzyszył nam już do narodzin.
Kroplówkę załączono o 12.30, a o 18.45 Kornelka była już na świecie. Wszystkie skurcze niestety miałam z kręgosłupa, więc nawet nie umiem powiedzieć czy takie typowe porodowe byłyby mniej bolesne. Te krzyżowe niestety ciągnęły się aż do stóp. Najłatwiej było mi je przetrwać gdy chodziłam, a w czasie skurczów kołysałam się z Kornelkowym Tatą w rytm muzyki. Ostatnią fazę porodu spędziłam już na łóżku, bo miałam już za sobą spore kilometry spaceru:-)
Poród nie był dla mnie przeżyciem łatwym, ale to również z uwagi na dość długi pobyt w szpitalu przed sama akcją porodową.
Gdy już skurcze były częste wiedziałam, że odwrotu nie ma i cieszyłam się myślą, że lada chwila zobaczę naszą córeczkę! A moment położenia jej cieplutkiego, pięknie pachnącego ciałka na moim brzuchu....BEZCENNY!!! Te chwilę będę pamiętała do końca swojego życia!
rety, cóż to musiał być za stres dla Ciebie....
OdpowiedzUsuńnajważniejsze jednak, że wszystko się dobrze skończyło, teraz jesteś szczęśliwą mamą ślicznej Kornelki :) (ps. zmien opis o mnie hehe)
U mnie było podobnie z tymi z skurczami bo ktg ledwo drgnelo a ja czułam silne skurcze co 3 min.. A jak po 2 godz powiedziałam ze mam parterze to mnie położna wysmiala... Gdy podczas badania stwierdziła że partee jednak są wpadła w lekką panikę ;)
OdpowiedzUsuńNo to miałyśmy podobnie... też leżałam już trochę przed porodem w szpitalu. Byłam już po terminie - miałam termin na 16 grudnia, a 23 musiałam już do szpitala się zgłosić na obserwację. Odciągałam ten moment jak mogłam licząc, ze może samo się zacznie, poszłam dopiero 23 wieczorem... Myśl, że spędzę Wigilię i Święta w szpitalu sama - tzn. z dzieckiem, ale jeszcze w brzuchu dodatkowo mnie przytłaczała...nic nie dało cewnikowanie, ani następnego dnia kroplówka, czekałam więc co będzie dalej, oczywiście wylałam też sporo łez przez te święta, chyba źle zrobiłam wbijając sobie do głowy i wyobrażając sobie, ze to wszystko zacznie się spokojnie w domu, z mi odejdą wody, zaczną się skurcze i dopiero pojadę do szpitala... stało się inaczej i mnie to trochę przerosło...ale 27 grudnia nad ranem zaczęły się skurczę, już mnie przygotowano i przeniesiono na porodówkę, kolejna kroplówka i zawiadomienie Męża... pęcherz mi przebił lekarz - wody były zielone, o godzinie 13 urodził się Krzyś po wielkich bólach, krzykach na pół szpitala ten upragniony Skarbuś był już na świecie cały i zdrowy, prawie...okazało się, że jakąś bakterię z tych wód płodowych załapał i leżałam jeszcze tydzień czasu w szpitalu, bo Mały miał antybiotyk. Wyszłam do domu 4 stycznia... nie wspominam porodu zbyt dobrze przez te przeżycia, ale gdybym miała to powtórzyć po to żeby urodzić kolejne dziecko zrobiłabym to!
OdpowiedzUsuń