Post dr Dąbrowskiej - dlaczego powinnam go przejść.

Wracam do Was - ja, córka marnotrawna polskiej blogosfery ;-)
Dawno mnie tutaj nie było, tak dawno, że mojego bloga wrzucono do kwarantanny na Zblogowanych.
Nie pisałam, bo przechodziłam spory kryzys sensu dalszej realizacji bloga, tego jak powinien on wyglądać i jakie treści powinien zawierać.
Nie pisałam też dlatego, że w sferze prywatnej sporo się u nas działo rzeczy, którymi chwalić się nie chciałam ;-)
Nie było więc nastroju do dzielenia się wszystkim z Wami, o ile ktoś w ogóle by to czytał.
Każdy z Was ma mnóstwo swoich problemów i nie widziałam potrzeby opowiadania Wam o swoich.

Nie mniej jednak problemy zdrowotne, które miedzy innymi mieliśmy pchnęły mnie do powrotu do pisania.
Pomyślałam, może jeszcze ktoś mnie będzie czytał? Może komuś będę miała szansę pomóc? Jednak nawet jeśli będę pisała sama dla siebie, to zamiast w zeszycie, moje przemyślenia będą tutaj.

Zmienia się zatem nieco wymiar wpisów, mniej będzie dziecka i spraw takich codziennych, za  to będzie intymność moich przemyśleń dotyczący zmian jakich się podejmuję w najbliższych dniach. Może po tym wszystkim wreszcie się Wam pokażę, bo jak na razie to nie ma czego oglądać ;-)

Zacznę więc od początku -  na dniach, bo 19 lutego zaczynam post/dietę dr Ewy Dąbrowskiej. W założeniu będzie on trwał 42 dni + tyle samo czasu na wyjście z postu. O samych założeniach i szczegółach dotyczących postu będzie oddzielny wpis, ale od czegoś muszę zacząć.


Dzisiaj chciałam Wam opowiedzieć skąd w ogóle pomysł na przejście tej rygorystycznej diety.
Wszystko zaczęło się kilka lat temu (prawie 4), tuż po narodzinach Kornelki. Początkowo nie łączyło się ze sobą, ale wiecie jak to jest - organizm tworzy całość i często jak coś zaczyna szwankować (pod względem zdrowotnym) to albo przyczyna jest gdzieś indziej (a obserwujemy tylko objaw) albo ta jedna rzecz ciągnie za sobą kolejne i kolejne.

Ja jak wiecie miałam 11-miesięczną wysypkę po porodzie. Podejrzewałam uczulenie na oksytocynę, ale do dzisiaj nie wiem czy tak faktycznie było.
Potem w listopadzie (rodziłam w czerwcu) pojawiły się dziwne jednodobowe gorączki, które pojawiały się raz na miesiąc, potem rzadziej. Gorączki zwykle przychodziły nocą, trzęsło mną strasznie. Trzy kołdry, koc, gorąca herbata to było za mało, aby mnie rozgrzać. Myślałam, że zęby powybijam, tak rzucało mi szczęką z zimna.
Potem przychodziła fala upału, że ze skrajnego uczucia zimna, zaczynałam się rozbierać. Kolejnego dnia miałam uczucie jakby mnie walec rozjechał, bolało mnie wszystko, każdy staw, mięsień, dosłownie wszystko. Nie byłam w stanie się ruszyć z łóżka, a co dopiero wstawać do maleńkiego dziecka, karmić piersią i zajmować się domem. To były dni, kiedy albo przychodziła z pomocą Moja Mama, albo Kornelkowy Tata brał wolne z pracy, aby zająć się Kornelką - ja nie byłam w stanie. Zwykle takiego dnia też szłam/jechałam/byłam wożona na badanie krwi. Wyniki tragiczne, bardzo wysokie leukocyty (jak przy białaczce) i crp na poziomie 200.
Kolejne dni po takim "ataku" - wszystko jak ręką odjął, jedynie pojawiał się kaszel z silną wydzieliną. I tyle... miesiąc spokoju i znowu od nowa. Takich ataków miałam kilkanaście.

Oczywiście szukałam co jest ich przyczyną, odwiedziłam 4 różnych lekarzy rodzinnych, mojego ginekologa i zrobiłam szereg badań, ale nikt tak naprawdę nie wiedział i nadal nie wie co było przyczyną tych gorączek.
Z wymazu plwociny pogorączkowej wyszło, że mam tam gronkowca, najpierw MSSA, zatem moja doktor stwierdziła, że to pewnie to.
Antybiotyki zgodnie z antybiogramem. Najpierw jeden, potem drugi i kolejny... 5 różnych. W miedzyczasie kolejne dwa napady gorączki i dalej plwociny.
No to został Baktrim - miesiąc brania tego leku, a po skończonej kuracji...po dwóch dniach - kolejna goraczka.
Noż kurdę,... co to ma być.... Czy sie leczyłam, czy nie efekt był taki sam, czyli żaden.
Kolejne badanie plwociny... gronkowiec MRSA, czyli szczep tzw. "poszpitalny" w zasadzie odporny na wszystko. Została ostatecznosć: gentamycyna i wankomycyna, oba antybiotyki podawane w szpitalu i obarczone wysokim ryzykiem skutków ubocznych. Nie zdecydowałam się do dzisiaj.
Zatem przestałam się leczyć tradycyjnie antybiotykami, bo to cholerstwo na wszystkie się uodparniało.

Po antybiotykach odnowiła się moja Candida, zatem tkwiłam w ciągłych infekcjach grzybiczych. Płakać się chciało przy ciągłym dyskomforcie i wiecznych chorobach.

Zaczęłam spożywać Betulinę - substancję z kory brzozowej, tak naprawdę jadłam łyżeczką taką miksturę, która jest odżywką do włosów, a że w składzie był tylko alkohol etylowy i ta betulina, to specyfik był jadalny :-)
Do tego zażywałam kapsułki z liściem oliwnym albo piłam sok "liść oliwny".

Równolegle dostałam skierowanie do poradni tkanki łącznej w Gdańsku i czekałam rok na termin do lekarza. Tymczasem gorączki pojawiały się coraz rzadziej, aż w końcu zanikły.
Jednak badania pod kątem chorób autoimmunolicznych pokazały, że na coś jednak jestem chora. Kolejne pół roku czekania na termin do szpitala i wyszło, że niby ma twardzinę układową. Choroba reumatyczna, ale objawów specyficznych póki co brak - na szczęście (o tej chorobie nie będę Wam dzisiaj pisała, mam nadzieję że objawów nigdy nie wykażę).

Moich schorzeń mogłabym Wam wyliczać wiecej, bo mam genetyczną beta-talasemię, niedoczynność tarczycy, migreny, insulinooporność, no i to co opisałam Wam powyżej. A to tylko choroby przewlekłe... o innych nawet nie wspomnę, bo odporność mam dość kiepską i choruję na to samo, na co choruje reszta społeczeństwa, gdy przychodzi "sezon".
Zatem jest z czego się leczyć.
Tradycyjne, typowo medyczne podejście do tematu nie rozwiązuje u mnie już nic.

Wprowadzam więc post, bo chcę się lepiej czuć, a dodatkowo zauważyłam, że moje problemy ze zdrowiem niekorzystnie wpływają na Kornelię i Kornelkowego Tatę. Nie chodzi mi tutaj o moje zachowania w stosunku do nich, tylko o fakt, że moje choroby przenoszą się na nich.

W zeszłym roku zarówno Kornelia, jak i jej tata przeszli operacje laryngologiczne. Tata - operację przegrody nosowej, bo od miesięcy zmagał się z ciągłym zapaleniem zatok. Teraz jest już znacznie lepiej, ale i tak łapie częste infekcje.
Kornelia natomiast po roku leczenia ciągłego - zielonego kataru, miała usuwany trzeci migdał i zmniejszane pozostałę dwa (bardzo to odchorowała, bardzo była nieszczęśliwa - szczerze nie chciałabym nawet do tego wracać, bo cierpiałam wtedy razem z nią, tymbardziej że nie wiedziałam jak jej pomóc). Miałam nadzieję, że do przedszkola we wrześniu pójdzie już zdrowa i bez ciągłych problemów zdrowotnych. Operację miała w sierpniu, potem po trzech tygodniach pojechaliśmy na dwa tygodnie do Chorwacji na urlop (bo i tak zaleceniem po operacji było, aby "do dzieci" jeszcze nie szła) i po powrocie od października zaczęła przedszkole. Październik i owszem chodziła wzorowo - cały miesiąc, ale od listopada zaczęły się infekcje. Dwa tygodnie w domu, potem dwa tygodnie w przedszkolu, teraz... w poniedziałek poszła po kolejnych 4!! tygodniach chorowania. Boję się, że znowu na chwilę.
Niestety ma słabą odporność, a ja gdzieś tam w głębi obwiniam siebie i moje zdrowie.
Mam wrażenie, że ja jestem źródłem infekcji i słabej odporności moich członków rodziny, bo przecież im gotuję, czasem łyżkę obliżę, buziaka na dobranoc dam, albo przypadkowo ktoś z nich popije z mojej szklanki. Mieszkając pod jednym dachem z kimś chorym, bardzo łatwo się od niego zarazić.

Więc.... Po pierwsze - ja muszę się wyleczyć! Wierzę, że post dr Dąbrowskiej mi w tym pomoże.

Trzymajcie zatem kciuki, aby wszystko to co piszą na temat uzdrowień na tym poście było prawdą ;-)


Komentarze

  1. Trzymam kciuki za powodzenie postu, a przede wszystkim za powrót do zdrowia :) Może też warto rozważyć witaminę do i c (ale takie końskie dawki) i probiotykoterapie - dla całej rodziny. Na pewno pomogło by to wzmocnić organizm.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Kornelkowa Mama na tropie wysypki!

Pawilon ogrodowy SANKT HANS z Jysk - co powiemy na jego temat?