Moja walka z "pociążowymi" kilogramami
Już dawno zanosiłam się z tym wpisem i jakoś nie było mi po drodze. Kornelkowy Tata i brak dostępu do zhostowanych do aukcji zdjęć spowodowali, że zamiast pracować zabrałam się za pisanie.
Jak wcześniej wspominałam jestem od połowy sierpnia na diecie rozpisanej przez fachowca w tej dziedzinie.
Jednak zanim opiszę co robię, aby wrócić to formy, to może trochę przybliżę Wam moją sytuację "wagową".
Do szczupłych w zasadzie nigdy nie należałam. Kilka razy byłam na różnych dietach i schudłam całkiem sporo, a mój małżonek zna mnie również w wersji szczupło-ślubnej (wariant 64 kg).
Jednak kiedy skończyłam studia i poszłam do pracy w biurze, a mój tryb życia z biagająco-siłownianego (a na końcu studiów na siłowni bywałam 4 razy tygodniowo po 3 godziny za każdym razem, biegałam nawet 15 km dziennie) zmienił się w kawusiowo-siedzący (bo zawsze w pracy była okazja, żeby ktoś ciacho przyniósł) waga bardzo szybko zaczęła niebezpiecznie dążyć do 70kg.
Potem dowiedziałam się, że nie jestem podobno zbytnio zdrowa, że być może z zajściem w ciąże będą problemy (na szczęście lekarz się pomylił, bo w ciąży byłam już w drugim miesiącu starań) i dostałam szereg leków hormonalnych, które bardzo szybko odstawiłam, bo po trzech miesiącach miałam na wadze 15kg więcej.
Zatem w ciążę zaszłam z niechlubnymi 82kg....a potem.... A potem było już tylko gorzej. W ciążę zaszłam w październiku, w listopadzie dowiedziałam się, że muszę się bardzo oszczędzać aby małej Kornelci nic się nie stało. Musiałam leżeć w łóżku prawie trzy miesiące. Mogłam tylko chodzić do toalety i wstawać aby przyszykować sobie coś do jedzenia. Brałam luteine i się oszczędzałam. Do tego typowych schorzeń I okresu ciąży, jak wymioty nie miałam kompletnie. Chętnie jadłam słone przekąski, miałam wstręt do warzyw, które zawsze lubiłam i .... w II trymestr ciąży weszłam już z wagą o 7 kg większą. Potem jakoś tak wyszło, że co tydzień miałam kilo więcej, śmiałam się nawet, że na całe szczęście ciąża trwa tylko 40 tygodni, a nie więcej, bo inaczej byłaby masakra! Na końcówce, w ostatnim miesiącu wzrosło mi znacznie ciśnienie krwi. Zaczęłam okropnie puchnąć (do tego stopnia, że do kroplówki w szpitalu założono mi 4 wenflony i dopiero przy ostatnim trafiono w żyłę). Tuż przed porodem moja waga pokazywała już okrutne trzy cyfry!!!
Nie ukrywam, że nie mogłam na siebie patrzeć! To było coś strasznego! Czułam się jak słonica, miałam problem żeby powiesić pranie na balkonie, bo przy każdym ruchu odczuwałam rwę kulszową (teraz niestety po ciąży pozostał mi wysunięty dysk w kręgosłupie i nawracające ból w okolicy lędźwiowo-krzyżowej).
Pocieszałam się, że jak urodzę to min. 10 kg będzie mnie mniej, bo przecież ciężar dziecka, wód płodowych, łożyska itp.
Mówiłam sobie, że na pewno schudnę jak będę karmiła piersią.
Nie oszukujmy się, takie rzeczy to tylko.... w moim przypadku w (sf)ERZE marzeń :-( Pewnie są kobiety, które chudną w ciąży, które chudną po ciąży, ale NIE JA!!!
Przez rok opieki nad Kornelką udało mi się dojść do wagi 97kg i tego poziomu jakoś nie mogłam przeskoczyć. Gdy próbowałam, to chwilę ważyłam mniej, a potem nadrabiałam. Kiedy odstawiłam Małą od piersi, to zaczęłam więcej sączyć winka, piwka itp. co w diecie nie pomagało.
Dzień zaczynałam z zapałem i chęcią do liczenia kalorii, a po śniadaniu nie było kiedy ich podliczyć i już dzień spisywałam na straty.
Pewnego dnia powiedziałam sobie STOP! Zrób coś z tym do jasnej cholery, bo inaczej skończysz marnie, z kiepskim zdrowiem i brakiem chęci do życia!
Stwierdziłam, że nic mnie tak nie motywuje jak pieniądze, więc jeśli pójdę do dietetyka i zapłacę za dietę to wreszcie i na pewno mi się uda.
Tak też zrobiłam, zapisałam się na wizytę zapłaciłam 300zł za miesięczny jadłospis i wreszcie zaczęłam.
Przez pierwsze dwa tygodnie czułam się oszukana, bo pani dietetyk rozpisała mi dietę na 1000 kcal, a umawiałyśmy się na 1500. Chodziłam głodna do tego stopnia, że przy posiłkach chciało mi się płakać. Jednak organizm się przyzwyczaił i kolejne 4 tygodnie jestem już na diecie 1300 kcal i chudnę dalej. Bilans diety pokazuje -9 kg, co w tak krótkim czasie uważam za duży sukces.
Obecnie jestem na diecie, którą sama sobie tworzę. Konsultacje u dietetyczki mam 6 października. Widzę, jednak że bez dokładnej rozpiski czego, ile, gdzie i kiedy, moja dieta kuleje.
Jeśli rezultat diety na kolejnej wizycie nie będzie zadowalający, to znowu zastanowię się nad dokładnym jadłospisem od dietetyka, ale mimo wszystko mam nadzieję, że sama sobie poradzę. Przecież najlepiej wiem co mam w lodówce i na co mam chęć.
Do wagi sprzed ciąży brakuje mi jeszcze -6 kg. Ten cel chciałabym osiągnąć do końca listopada. Wydaje się być realnym, ale i tak trzymajcie kciuki!
Przy następnym wpisie o diecie, przedstawię Wam jakieś ciekawe przepisy :-)
źródło: internet
Jak wcześniej wspominałam jestem od połowy sierpnia na diecie rozpisanej przez fachowca w tej dziedzinie.
Jednak zanim opiszę co robię, aby wrócić to formy, to może trochę przybliżę Wam moją sytuację "wagową".
Do szczupłych w zasadzie nigdy nie należałam. Kilka razy byłam na różnych dietach i schudłam całkiem sporo, a mój małżonek zna mnie również w wersji szczupło-ślubnej (wariant 64 kg).
Jednak kiedy skończyłam studia i poszłam do pracy w biurze, a mój tryb życia z biagająco-siłownianego (a na końcu studiów na siłowni bywałam 4 razy tygodniowo po 3 godziny za każdym razem, biegałam nawet 15 km dziennie) zmienił się w kawusiowo-siedzący (bo zawsze w pracy była okazja, żeby ktoś ciacho przyniósł) waga bardzo szybko zaczęła niebezpiecznie dążyć do 70kg.
Potem dowiedziałam się, że nie jestem podobno zbytnio zdrowa, że być może z zajściem w ciąże będą problemy (na szczęście lekarz się pomylił, bo w ciąży byłam już w drugim miesiącu starań) i dostałam szereg leków hormonalnych, które bardzo szybko odstawiłam, bo po trzech miesiącach miałam na wadze 15kg więcej.
Zatem w ciążę zaszłam z niechlubnymi 82kg....a potem.... A potem było już tylko gorzej. W ciążę zaszłam w październiku, w listopadzie dowiedziałam się, że muszę się bardzo oszczędzać aby małej Kornelci nic się nie stało. Musiałam leżeć w łóżku prawie trzy miesiące. Mogłam tylko chodzić do toalety i wstawać aby przyszykować sobie coś do jedzenia. Brałam luteine i się oszczędzałam. Do tego typowych schorzeń I okresu ciąży, jak wymioty nie miałam kompletnie. Chętnie jadłam słone przekąski, miałam wstręt do warzyw, które zawsze lubiłam i .... w II trymestr ciąży weszłam już z wagą o 7 kg większą. Potem jakoś tak wyszło, że co tydzień miałam kilo więcej, śmiałam się nawet, że na całe szczęście ciąża trwa tylko 40 tygodni, a nie więcej, bo inaczej byłaby masakra! Na końcówce, w ostatnim miesiącu wzrosło mi znacznie ciśnienie krwi. Zaczęłam okropnie puchnąć (do tego stopnia, że do kroplówki w szpitalu założono mi 4 wenflony i dopiero przy ostatnim trafiono w żyłę). Tuż przed porodem moja waga pokazywała już okrutne trzy cyfry!!!
Nie ukrywam, że nie mogłam na siebie patrzeć! To było coś strasznego! Czułam się jak słonica, miałam problem żeby powiesić pranie na balkonie, bo przy każdym ruchu odczuwałam rwę kulszową (teraz niestety po ciąży pozostał mi wysunięty dysk w kręgosłupie i nawracające ból w okolicy lędźwiowo-krzyżowej).
Pocieszałam się, że jak urodzę to min. 10 kg będzie mnie mniej, bo przecież ciężar dziecka, wód płodowych, łożyska itp.
Mówiłam sobie, że na pewno schudnę jak będę karmiła piersią.
Nie oszukujmy się, takie rzeczy to tylko.... w moim przypadku w (sf)ERZE marzeń :-( Pewnie są kobiety, które chudną w ciąży, które chudną po ciąży, ale NIE JA!!!
Przez rok opieki nad Kornelką udało mi się dojść do wagi 97kg i tego poziomu jakoś nie mogłam przeskoczyć. Gdy próbowałam, to chwilę ważyłam mniej, a potem nadrabiałam. Kiedy odstawiłam Małą od piersi, to zaczęłam więcej sączyć winka, piwka itp. co w diecie nie pomagało.
Dzień zaczynałam z zapałem i chęcią do liczenia kalorii, a po śniadaniu nie było kiedy ich podliczyć i już dzień spisywałam na straty.
Pewnego dnia powiedziałam sobie STOP! Zrób coś z tym do jasnej cholery, bo inaczej skończysz marnie, z kiepskim zdrowiem i brakiem chęci do życia!
Stwierdziłam, że nic mnie tak nie motywuje jak pieniądze, więc jeśli pójdę do dietetyka i zapłacę za dietę to wreszcie i na pewno mi się uda.
Tak też zrobiłam, zapisałam się na wizytę zapłaciłam 300zł za miesięczny jadłospis i wreszcie zaczęłam.
Przez pierwsze dwa tygodnie czułam się oszukana, bo pani dietetyk rozpisała mi dietę na 1000 kcal, a umawiałyśmy się na 1500. Chodziłam głodna do tego stopnia, że przy posiłkach chciało mi się płakać. Jednak organizm się przyzwyczaił i kolejne 4 tygodnie jestem już na diecie 1300 kcal i chudnę dalej. Bilans diety pokazuje -9 kg, co w tak krótkim czasie uważam za duży sukces.
Obecnie jestem na diecie, którą sama sobie tworzę. Konsultacje u dietetyczki mam 6 października. Widzę, jednak że bez dokładnej rozpiski czego, ile, gdzie i kiedy, moja dieta kuleje.
Jeśli rezultat diety na kolejnej wizycie nie będzie zadowalający, to znowu zastanowię się nad dokładnym jadłospisem od dietetyka, ale mimo wszystko mam nadzieję, że sama sobie poradzę. Przecież najlepiej wiem co mam w lodówce i na co mam chęć.
Do wagi sprzed ciąży brakuje mi jeszcze -6 kg. Ten cel chciałabym osiągnąć do końca listopada. Wydaje się być realnym, ale i tak trzymajcie kciuki!
Przy następnym wpisie o diecie, przedstawię Wam jakieś ciekawe przepisy :-)
Podziwiam! Jestes bardzo silna! Trzymam kciuki.ja urodzilam 4 tyg temu, przytylam w ciazy 25 kg.... dobilam do wsgi 94 kg... obecnie mam 83 kg. Do zrzucenia 20 kg...jak to zrobic? Jakos trzeba! Na razie do konca roku na spokojnje,ale od 2016 biore sie za sibie porzadnie,bo nie moge na siebie patrzec...
OdpowiedzUsuń